"Maestro" - to ambitna porażka, w której Cooper chce błyszczeć bardziej niż wszystko inne naokoło. I tylko wybitnej Carey Mulligan szkoda. 4
Bradley Cooper to niezwykle ambitny hollywoodzki twórca, który zdecydował się na odważny krok ku spełnieniu swojego marzenia. Wyreżyserował i jednocześnie zagrał główną rolę w filmie Maestro, który opowiada o życiu legendarnego amerykańskiego kompozytora oraz dyrygenta Leonarda Bernsteina. Niestety jego drugi film w reżyserskiej karierze okazuje się być ambitną porażką.
Leonard Bernstein to barwna postać w historii amerykańskiej muzyki - niezwykle utalentowana persona, która zajmowała się komponowaniem muzyki baletowej, symfonicznej, filmowej, a nawet musicali dla Broadwayu. To również osoba, która musiała borykać się z wewnętrzną walką bycia kompozytorem oraz dyrygentem. Był zresztą uważany za wielki dyrygencki talent, pierwszego Amerykanina, który może stanąć w szranki z Europejczykami, o czym zresztą Bradley Cooper wspomina w swoim najnowszym dziele. Poza tym prywatne życie Bernsteina było pełne wzlotów i upadków, a jego związek małżeński z Felicią Montealegre jest tak naprawdę głównym motorem napędowym filmu Maestro.
I chyba to jest właśnie największa bolączka filmu Maestro. Produkcja, którą można oglądać w serwisie platformy streamingowej Netflix opowiada o wszystkim, tylko nie o samym Leonardzie Bernsteinie. Oglądając film Coopera odniosłem wrażenie, że nie jest to film o kompozytorze i dyrygencie, a o jego żonie. Bo to właśnie z tą postacią wiążą się największe emocje i to ona jest tą, która przyciąga widza przed ekran. Bernstein natomiast jest pokazany w sposób niezwykle chaotyczny i niezrozumiały, co więcej jest paskudnie nudną postacią przez co ciężko z nim w jakikolwiek sposób empatyzować i poznawać go. Raz widzimy genialnego muzyka, raz troskliwego ojca i męża, a za chwilę zdradzającego swoją rodzinę mężczyznę. Spora w tym wina reżysera, że nie potrafił nam przekazać tego, co chciał w odpowiedni sposób. Zapewne intencje Coopera były takie, aby film zaprezentował nam bohatera niejednoznacznego, geniusza, którego trudno zrozumieć. Niestety, wyszła zgoła inaczej.
Co więcej nie pomaga sam Cooper. O ile partnerująca mu na ekranie Carey Mulligan tworzy absolutnie genialną kreację aktorską, tak Bradley Cooper jest strasznie nienaturalny. Jego ruchy, jego mowa ciała, wzrok, sposób mówienia są ukierunkowane na jedno - Oscara. Leonard Bernstein w jego interpretacji jest postacią przeszarżowaną i nawet, jeśli Cooperowi udaje się w kilku scenach idealnie odegrać rolę legendarnego dyrygenta, jako całość jest to kreacja strasznie nieszczera. W tym przypadku stwierdzenie teatr jednego aktora posiada bardzo pejoratywny wydźwięk. Cooper chce bowiem przyćmisz wszystko, włącznie z muzyką tytułowego maestro.
Niestety reżyserowi nie udało się odnaleźć idealnego balansu pomiędzy poszczególnymi filmowymi etapami i poprzez chaotyczną narrację stworzył dzieło nieciekawe, tak samo jak nieciekawy jest główny bohater. Nie doświadczymy tutaj zbyt wielu twórczych dywagacji, kryzysów czy sukcesów - to co wydawać by się mogło jest w tym wszystkim najważniejsze zostaje zepchnięte na naprawdę daleki plan. Na szczęście Maestro dzięki wybitnej kreacji aktorskiej Carey Mulligan, dobrym zdjęciom i charakteryzacji godnej złotego rycerzyka Amerykańskiej Akademii Filmowej, nie jest totalną klapą. Mimo wszystko dla Bradleya Coopera było za wcześniej, aby ruszać tak trudny i ambitny projekt.
wyłączyłem po godzinie